wtorek, 21 lipca 2015

STARCIE POTWORÓW / MEGA SHARK VS MECHA SHARK (2014)



reżyseria - Emile Edwin Smith
scenariusz - H. Perry Horton
obsada - Christopher Judge, Elisabeth Röhm, Matt Lagan, Hannah Levien, Paul Anderson, Debbie Gibson, Fiona Hardingham, Emma Rose Maloney, Steve Hanks, Simon Barbaro, Marshall Dunn
kraj produkcji - USA
światowa premiera - 28 stycznia 2014
premiera w Polsce - 15 lipca 2015 (tv)
źródło - tv (Tv Puls 2)

   Amerykański rząd w obawie przed kolejnym atakiem megalodona tworzy jego mechaniczną kopię, wyposażoną w arsenał różnych broni łódź podwodną. Tymczasem z góry lodowej transportowanej przez mały statek uwalnia się kolejny megarekin, który sieje postrach na  wodach oceanicznych niszcząc wszelkie jednostki pływające i latające oraz platformy wiertnicze. Konstruktorzy mecharekina, małżeństwo Jack i Rosie Hunter zgadzają się na użycie ich projektu w walce z przebudzoną bestią. Niestety kierowana przez Rosie maszyna ponosi ciągłe porażki w walce z megarekinem. Czy szansą na zabicie potwora okaże się wgrany do systemu mecharekina moduł zaawansowanej sztucznej inteligencji?


   Starcie potworów (jak ja kocham te niekonsekwentne polskie tłumaczenia tytułów) to nic innego jak trzecia część oceanicznych wybryków megarekina, który walczył dotąd z olbrzymią kałamarnicą i ogromniastym krokodylem. Co prawda w poprzednim filmie z serii megalodon przegrał starcie z ludzkością ginąc w wulkanie, ale kto powiedział, że arktyczne góry kryją tylko jedną taką bestię. W ten sposób serię można ciągnąć w nieskończoność stawiając przeciwko megarekinowi kolejne mega potwory. Początkowo studio Asylum ogłosiło, że kolejny Megarekin... powstanie tylko wtedy, jeżeli ich profil na Twitterze zbierze odpowiednią liczbę obserwatorów. Cel nie został osiągnięty i wydawało się, że szansa na kontynuację serii spadła do zera. Wszystko zmieniła jednak premiera Rekinada, największej sensacji studia, której sukces zobligował producentów do jak najszybszego rozpoczęcia prac nad trzecią częścią Megarekina... Wszak trzeba pamiętać, że w 2009 roku trailer do Megarekin kontra megamacki okazał się być internetowym fenomenem i do premiery Rekinada film ten był najbardziej popularną produkcją Asylum. I jedną z najsłabszych, niestety. Oprócz zamieszczonych w zwiastunie scen nie było w nim nic ciekawego, a widok ciągle gadających głów okazał się być momentami nie do zniesienia. Mający swą premierę rok później Megarekin kontra krokozaurus troszkę się pod tym względem poprawił, ale pogorszyły się jednocześnie i tak bardzo słabe efekty specjalne. Między drugą a trzecią częścią Megarekina minęły tym razem cztery lata, w czasie których studio trochę się rozwinęło (czyt. wzbogaciło), to też oczekiwania względem potyczki z Mecharekinem były u mnie zdecydowanie większe. Czy debiutujący jako reżyser Emile Edwin Smith im sprostał?

   Cóż, na pewno jest lepiej, ale po raz kolejny większość czasu spędzamy w ciasnych pomieszczeniach miast podziwiać rozpierduchę czynioną przez megalodona. Najczęściej jest więc nam dane oglądać ekipę naukowców stacjonujących na okręcie dowodzonym przez admirała Engleberga i wnętrze mecharekina, za którego sterami siedzi komunikująca się ze swym mężem Rosie. To praktycznie na jej barkach będzie spoczywać los ludzkości, gdyż nikt nie zna tak dobrze tej maszyny niż ona sama. Problem w tym, że kierować nią to ona potrafi, ale obca jest jej taktyka wojenna i raz za razem przegrywa starcia z megarekinem. Ten jest niezwykle inteligentny i zwinny, gdyż żadnej torpedy się nie boi i każdą potrafi odbić swym mega ogonem niczym piłeczkę tenisową. Szukając nowego celu pociski zatapiają kolejne okręty z tysiącami istnień ludzkich na pokładzie, co doprowadza Rosie do rozpaczy. Wystarczy jednak kilka słów od kochającego męża by się wzięła w garść i momentalnie pamięć o zabitych przez panią naukowiec amerykańskich chłopcach mija jak ręką  odjął. Para małżonków jako główni bohaterowie to coś rzadko spotykanego w tym gatunku. Najczęściej mamy bowiem do czynienia albo z rozwodnikami, albo z byłym narzeczeństwem, albo też z parą kochanków, którzy wskutek różnych okoliczności mają znów szanse na reanimację dzielących ich kiedyś uczuć. W tym wypadku tym bardziej czułym jest Jack, podczas gdy Rosie walczy z nałogiem alkoholowym, który pomagał jej przeżyć tragedię sprzed lat. Noszona przez nią w torbie butelka ginu jest od tamtej pory jej nieodłącznym kompanem i tylko miłość męża potrafi ją ochronić przed wybraniem złego sposobu na odreagowanie po kończących się fiaskiem starciach z megalodonem.

   Największym grzechem twórców trzeciej części Megarekina jest wszechogarniająca nuda. Mimo dość ciekawego pomysłu na ożywienie serii czerpiącego z popularności filmu Pacific Rim po jakichś trzydziestu minutach mamy wrażenie, że oglądamy ciągle to samo. Akcja filmu zbudowana jest praktycznie z kilku elementów powtarzanych na okrągło. Sceny z siedzącą za sterami mecharekina Rosie i te z mostku kapitańskiego są przerywane atakami megarekina na różnego rodzaju jednostki pływające i nawet na platformę wiertniczą. Problem w tym, że wszystko wygląda tak samo. Czy to wskutek działania bestii czy też odbitej przez jej ogon torpedy, widzimy jak jakiś obiekt zaczyna tonąć, a kilka ujęć z jego wnętrza pokazuje panikę załogi próbującej wydostać się z pochłaniającej galony wody pułapki. Po godzinie byłem tym już wielce znużony i  przekonany, że nic dobrego mnie podczas tego dłużącego się spektaklu nie spotka. Aż tu nagle, niespodziewanie, mecharekin dostaje szału i zwraca się przeciw ludzkości siejąc zamęt na australijskim lądzie! Przyznam, że ostatnie dwadzieścia minut filmu ratuje go przed podzieleniem losu jego poprzedników, które fajne miały jedynie tytuły. Tu naprawdę można się trochę rozerwać, o ile cierpliwie przeczeka się dwie trzecie seansu i jeśli wyłączy się szare komórki.

   Wspominałem już o tym, że studio Asylum coraz lepiej sobie przędzie, co jest bardzo widoczne gdy zestawi się ze sobą trzy części Megarekina. O ile dwie pierwsze pod względem technicznym prezentowały się wręcz beznadziejnie, tak przy trzeciej widać znaczną poprawę. Efekty specjalne stoją tu na zdecydowanie wyższym poziomie nie powodując już u widza półtoragodzinnego szczękościsku. Megarekin nie przypomina już regularnej, szarej bryły, a faktycznie żyjące stworzenie, którego ciało naznaczone jest licznymi bliznami i bruzdami. Podobać się też może mecharekin i to zarówno z tej zewnętrznej jak i wewnętrznej strony. Kokpit maszyny wygląda na bardzo zaawansowany technicznie, a jej animacja stoi z reguły na wysokim poziomie. CGI sprawdza się zwłaszcza w scenach dziejących się pod wodą, bo gdy już np. mecharekin wynurza się na powierzchnię gubią się gdzieś detale w jego obudowie, co również ma miejsce w przypadku tytułowego megalodona, gdy ten atakuje okręty wskakując na ich pokład. Tu muszę wspomnieć o małych smaczkach jakie zaserwowali nam twórcy filmu. Spodobała mi się jedna scena, w której rekin niszczy jeden ze statków, po czym zanurza się do wody i wyłapuje próbujących wypłynąć na powierzchnię rozbitków. Druga rzecz to istny powrót do korzeni, gdyż na samym początku filmu podczas jednej z misji próbnych mecharekina ten zaatakowany zostaje przez parę olbrzymich kałamarnic, co oczywiście jest nawiązaniem do pierwszej części Megarekina. Powraca też grana przez Debbie Gibson, kiedyś dobrze zapowiadającą się wokalistkę, doktor Emma MacNeil. Co prawda za dużo jej w filmie nie ma, ale zawsze mnie cieszą mnie takie zabiegi pozwalające w jakimś stopniu utrzymać ciągłość serii.

   Starciu potworów na pewno jest daleko do najlepszych produkcji studia Asylum. Na pewno nie jest to porażka na miarę poprzednich części cyklu, ale wciąż popełniane są błędy, które nie pozwalają w pełni cieszyć się orgią zniszczenia popełnianą przez dwóch rekinich tytanów. Za dużo gadających głów, za mało akcji. Dobrze chociaż, że nie mogę psioczyć za bardzo na efekty specjalne jak i na grę trójki głównych aktorów. Najlepiej sprawuje się w tym przypadku znany z serii Stargate Christopher Judge (Jack), a choć Elisabeth Röhm (Rosie)  i Matt Lagan (Engleberg) wypadają trochę słabiej to i tak nie można nie zauważyć, że Asylum coraz bardziej dba o to, by przynajmniej główne role trafiały do kompetentnych osób. To samo można napisać o muzyce i zdjęciach, które z roku na rok są coraz lepsze i coraz mniej przypominają te oszpecone filtrami brzydactwa z przed kilku lat. Jeśli więc jesteście regularnymi widzami filmów produkowanych przez studio, które do niedawna było czarną owcą Hollywood, a teraz jest zbawieniem dla przebrzmiałych gwiazd, to śmiało sięgnijcie i po ten film. Miejsca w klasie Z gwarantowane, ale tym razem z lepszymi wrażeniami wizualnymi. 
   Recenzję sponsorowały literki: M-E-G-A.

3.5/10




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz